30.01.2012

Pierwsze pytania

rozmowa z Bogusławem Bagsikiem i Andrzejem Gąsiorowskim 

Jerzy Diatłowicki - Dlaczego Urząd Ochrony Państwa zaatakowal tak ostro?
Bogusław Bagsik - Właściwie jest to nasza wina, skutki naszego, może wykrzywionego poczucia humoru. Kiedy zorien­towałem się, że prawdopodobnie nasze wszystkie rozmowy tele­foniczne są podsłuchiwane, zaczątem w różnych rozmowach wspominać mimochodem o komandosach, którzy stale nas ota­czają, zarówno na Wspólnej jak i w Pęcicach. Rzucałem różne liczby - dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu. Zdaje się, to kie­dyś określiłem ich nawet jako komandosów izraelskich. To mu­siało wzbudzić emocje w UOP-ie. Jednak nie możemy się na­dziwić, że taki sztubacki żarcik tak mocno się "załapał". Wy­starczyło przecież sprawdzić na miejscu albo zapytać swoją "wtyczkę" w naszym biurze.
Andrzej Gąsiorowski - Po zaginięciu Magdy Bagsik, zdener­wowany skrajnie Boguś bez przerwy wykrzykiwał przez telefon, że jak się żonę nie znajdzie, posunie się do desperackich czynów z użyciem wspomnianych komandosów. Może żandarmeria wojskowa i bryrgada antyterrorystyczna mają za mało ćwiczeń, w każdym razie podobno aż przebierali nogami w czasie akcji. To był głupi dowcip, bo mógł się źle skończyć. Z relacji naszych przyjaciół wiemy, to "bojownicy sprawiedliwości" byli gotowi posunąć się do strzelania przy najmniejszej próbie oporu. Byli naprawdę przekonani, to napotkają a nas uzbrojonych koman­dosów. Na końcu konwoju, który "zdobył" Pęcice jechała prze­cież karetka pogotowia. To chyba mówi samo za siebie.
B.B. - Ostatnio dowiedzieliśmy się, to sam premier Bielecki w rozmowach prywatnych mówił o naszych dwudziestu koman­dosach. Kto tu kogo robi w "jajo"?
J.D. - Wydaje się, że wyjechaliście w ostainiej chwili. Jak to się stało?
B.B. - To pytanie pada dosyć późno. Wolna prasa długo się z nim ociągała. Odpowiem nie wprost. O działaniach UOP-a przeciw nam wiedzieliśmy od dłuższego czasu: Trwały przez sześć, siedem miesięcy. Wspomniałem ci o nich w czerwcu. Przy tak długim okresie zainteresowania nami, mieliśmy niejeden przeciek. Nie mogę też wykluczyć, to ten ostatni przeciek był sterowany. Rozpętanie całej afery bez nas było znacznie wygo­dniejsze. Można mówić i pisać co się chce. Aresztowani bankow­cy też łatwiej zmiękną po argumentach typu "cwaniaki uciekli a was zostawili i śmieją się teraz".
J.D. - Jednak przeciętny obywatel uważa, że ucieczka jest przyznaniem się do winy...
B.B. - Przeciętny obywatel tak wiele uwarza, że trud­no spełnić jego oczekiwania. Zresztą obywat zagrozony sam ucieka, czy jest winny czy nie. Zachowaliśmy się ta jak przeciętni obywatele. Nie mamy jeszcze pełnego zaufania do odrodzonego wymiaru sprawiedliwości. Poczekamy, zobaczymy. Zresztą o ja­ką winę chodzi?
A.G. - Przeciwko mnie nie ma jeszcze żadnych zarzutów. Bogusio­wi zarzuca się tylko danie łapówki, ale pani prokurator mówi to ładniej. "Przeciwko Gąsiorowskiemu nie ma zarzutów, ale nie wyklucza się, to będą" ! Sformułowania o "nieobliczalnych stra­tach" i "zerach, które się mylą" prokuratorowi - to właśnie przy­czyny dla których w porę wyjechaliśmy. Kiedy nagle potrzeba igrzysk, o Iwy zawsze łatwiej niż o chrześcijańskie dziewice.
J.D. - Czy jest afera bankowa?
B.B. - Oczywiście, że jest! Aferą jest stan polskiej banko­wości. Przestarzałe prawo bankowe, niekompetencja urzędni­ków, brak wyobraźni. Wykorzystaliśmy to w jakimś stopniu, ale patrząc na całokształt naszych działań bankowych absolutnie nie czujemy się winni. Nasza działalność bez wątpienia była ko­rzystna nie tylko dla nas, ale i dla Polski.

J.D. - Czy interes z "Ursusem" był waszą najwlększą po­rażką?
B.B. - Zachciało się nam interesów z państwowym przed­siębiorstwem! Myśleliśmy, że kupując produkcję na pniu poma­gamy zakładowi i ewentualnie rolnikom.
J. D. - Nie wierzę w takę wersję. Bylo oczywiste, że po trzech kolejnych podwyżkach cen Ursusa od jesieni 1990 roku, nie uda się sprzedać tych ciągników rolnikom. Rozmawiałem z byłym dyrektorem Szczygłem, z którym dobiliście targu. Było mu wszystko jedno komu sprzedaje. Był zaszokowany, kiedy po dojściu do porozumienia, Bagsik wrżczył mu jako należność wyjęty z kieszeni czek na 160 mld zl. Po prostu, od tak.
B.B. - Dostaliśmy 15 procentowy upust cenowy, to było zachęcające.
J.D. - Dalej mam wątpliwości. Organizacja sieci dystrybu­cyjnej i oprocenrowanie kredytu dla nabywców tylko 1 procent miesięczme zmuszał do sprzedaży traktorów po tej samej ce­nie, co fabryka. Musiał być jakiś inny motyw.
B.B. - ... A.G. - ...
J.D. - Podam swoją wersję. Pod transakcję z "Ursusem" dostajecie ogromny kredyt dewizowy. Przyjmijmy, że w zakupy traktorów włożyliście 40 mln $. Łatwo obliczyć przy jakiej sumie kredytu, na przykład na 8 procent rocznie, mogliście kupione traktory przerapiać w hucie jako zlom, a resztę uzyskanego kre­dytu, po zamianie na złotówki, ulokować w polskim banku, na przykład na 80 procent rocznie. A gdyby udało slę traktory wyeksportować, to zysk byłby jeszcze większy.
B.B. - Możesz myśleć co chcesz, ale z naszej strony to była uczciwa transakcja.
J.D. - Chodzi mi o sam mechanizm. Bez mojego hipo­tetycznego pomysłu musiałbym uznać, że "Ursus" to wasze je­dyne niepowodzenle.
A.G. - Przeceniasz nas. Mieiiśmy więcej wpadek, może nie na taką skatę, ale saldo ogólne było dodatnie i na tym polega biznes.
J.D. - Jaki był wasz największy sukces?
B.B. - To zabrzmi paradoksalnie, ale największy sukces to sposób pozbycia się flrrny Art B!
J.D. - ???
B.B. - Orientując się, to sprawy nie idą za dobrze, to komuś zalezy, żeby nas udupić, spowodowaliśmy, że nasze zobowią­zania skoncentrowały się w Banku Kredytowo-Handlowym (BHK) w Katowicach.
A.G. - Kiedy okazało się, to nasze zobowiązania wobec BHK w Katowicach wyniosły około 110 mln $, zaproponowa­liśmy prezesowi panu Ryszardowi Janiszewskiemu prze­jęcie firmy w zamian za zobowiązania. Przy trudnej do precy­zyjnego określenia wartości firmy i propozycji raczej "nie do odrzucenia" - altematywą bytoby ogłoszenie niewypłacalności - bank zgodził się i nie zrobił złego interesu! Zastrzegliśmy sobie możliwość zwrotu firmy po ewentualnym spłaceniu nale­żności z odsetkami. Właściwie była to transakcja kupna-sprze­daży. Tylko taka forma mogła uratować istnienie flrmy. Kan­dydatura Aleksandra Gawronika wybitnego menedżera na nowego prezesa Art B, też była naszym pomysłem. Wcześniej z powo­dzeniem obracał on naszymi pieniędzmi. Gawronik miał wszel­kie szanse na wyprowadzenie firmy ze stanu pewnej hypertrofii, na którą zapadła rozwijając się w sposób, którego nie byliśmy w stanie opanować i kontrolować. To był koniec lipca tego roku. Teraz nie jesteśmy optymistami. Konta firmy są zablokowane, prestiż nadszarpnięty. Mozliwości kredytowe zamknięte.

J.D. - Powiedzcie coś o działaniach poza Polską.
A.G. - W USA mamy biuro w Houston w Teksasie. Pracują tam między innymi ludzie, którzy uczyli nas biznesu. Biuro to załatwia nasze amerykańskie interesy. Tworzy nasz image w USA. Może w Polsce dziecinnie to wygląda, ale fakt, że przyla­tuiemy do Ameryki własnym samolotem odrzutowym, marry w Teksasie porządne biuro, a nawet mamy tam Ferrari Testarosa, odpowiednio nas ustawia. Najlepszy prze­dstawiciel rządu polskiego, z pełnymi kwalifikacjami i ze stu do­larami diety dziennie, nie będzie nigdy rzeczywistym partnerem amerykańskiego biznesmena. Tak to jut jest w świecie wielkiego biznesu. Samoloty, helikoptery, drogie samochody - to "zewnę­trzne objawy luksusu", jak to się kiedyś w Polsce nazywało, to bardzo opłacalne inwestycje. To się w interesach wielokrotnie zwraca. Kupowaliśmy to wszystko za własne, firmowe pieniądze, a nie na koszt społeczeństwa. No, samochody może mogliśmy mieć gorsze. To taka nasza mała słabość. Może Bogusia większa niz moja. Nawet teraz, kiedy wiele spraw jest w zawieszeniu i nie jesteśmy w najlepszych nastrojach, Boguś prawie kupił nowego Mercedesa 600 SEL. Na szczęście pomylili się w naszym biurze w Hanowerze i nie był to SEL, tylko SE, więc Boguś zre­zygnował. Ja czekam teraz na swoje BMW 750. Płynie z Niemiec, gdzie je zostawiłem po wyjeździe z Polski.